Odkrywanie TALENTÓW: o współpracy z Bożą łaską i czerpaniu z miłości Bożej dzięki relacji z drugim człowiekiem
Nazywam się Jadwiga. Pochodzę z małego miasteczka na Lubelszczyźnie, z rodziny rolniczo-rzemieślniczej. Od dzieciństwa byłam wychowywana w duchu pracowitości – co miało mnie zahartować do życia, nauczyć racjonalnego myślenia, przygotować do zderzenia z twardymi realiami finansowymi panującymi w moim rodzinnym gnieździe. Zdawać by się mogło, że warunki, w których przyszło mi wykluwać się do samodzielnego życia, przekreślały podążanie drogą osobistych marzeń, z których „chleba jeść nie będę”. A jednak od samego początku, odkąd tylko miałam świadomość własnego istnienia, w parze z tą samoświadomością zaczął podążać TALENT od Pana Boga; talent, który w różnych chwilach mego życia, wszelkimi sposobami usiłował torować sobie w nim drogę. Dopóki decydowanie o moim życiu nie należało do mnie, dopóty rozwijanie drzemiącego we mnie talentu pozostawało w sferze marzeń – nieracjonalnych, a zatem niepotrzebnych, zbędnych.
Pierwszy raz, kiedy dotarło do mnie, że mogę mieć TALENT, miał miejsce w wieku 6 lat – dzięki spotkaniu z pewnym małżeństwem artystów muzyków, koncertujących i praktykujących w zasadzie na stanowiskach bardzo znaczących, a mianowicie dyrygenta i akompaniatora (Barbara i Kazimierz Górscy). Spotkaniu temu towarzyszyły okoliczności zgoła prozaiczne – mój tata, mechanik samochodowy, naprawiał akurat ich auto, które często psuło im się w trasach koncertowych. Na ich propozycję, bym podjęła konkretne kroki w kierunku rozwoju talentu muzycznego, rodzice zareagowali natychmiastową odmową – z braku możliwości finansowych i czasu na dowożenie mnie do szkoły muzycznej, od której dzieliło nas 30 kilometrów. Tym sposobem pierwsze zakopanie TALENTU miałam za sobą.
Wykluwanie
Wykluwanie TALENTU rozpoczęło się w pierwszej klasie szkoły podstawowej, kiedy zauważona przez siostrę katechetkę ze Zgromadzenia Urszulanek (Francesca Zarzycka), zostałam wciągnięta w szeregi scholi dziecięcej (Ignis), która co niedzielę śpiewała na mszy świętej dla dzieci w kościele parafialnym (p.w. św. Jana Chrzciciela w Nałęczowie). W zespole pełniłam rolę „pulpitu” – trzymałam śpiewnik grającej na gitarze siostrze Francesce (ten pulpit po wielu latach odbił mi się niezwykle przyjemną czkawką). Poza tą rolą, ćwiczono mnie do śpiewania psalmów na niedzielnych mszach świętych – tak rozpoczęło się wypalanie TALENTU w ogniu publicznych wystąpień. Każde wyjście na ambonę wiązało się z ogromnym stresem, poprzedzonym tremą – poceniem się, drżeniem dłoni, pustką w głowie, zaburzeniami oddechu. Wychodzenie przed publikę, na ambonę, nie przystawało do mego charakteru, ukształtowanego w domu przez nerwowego ojca, który utrzymywał wojskowy dryl wychowawczy, który oczekiwał perfekcji przy wykonywaniu każdej czynności. Sytuację komplikował w domu nałóg alkoholowy ojca, skąd przyczynę brały różne, ekstremalnie traumatyczne przeżycia, z którymi musiały się zmagać trzy małe dziewczynki (mam dwie starsze siostry). Ten rodzinny bagaż ciążył na moim ogromnym braku pewności siebie, zaniżał poczucie własnej wartości i sprawiał, że wszelkie okazje do solowych występów czy wypowiedzi, zamieniały się w udrękę. Wydawało się, że ta nieśmiałość pogrzebie mój TALENT na dobre.
Pierwsze próby wolności
Wybór szkoły średniej, mój pierwszy samodzielny wybór, padł na szkołę poza rodzinnym miastem, a nadto na kierunek z goła mało artystyczny (technikum chemiczne). Podejmując decyzję o kierunku mojej dalszej edukacji, dokonałam salomonowego wyboru, zdawać by się mogło, będącego starannie wyważonym kompromisem między tym, co muszę, a tym, czego pragnę; między krokiem w kierunku twardego stąpania po ziemi a ucieczką z domu pełnego łez; między nauką ścisłą, mającą utrzymać mnie w przyszłości na powierzchni rzeczywistości a muzyką, której mogłabym wreszcie oddać serce z dala od zaborczego wzroku rodziców. To była wspaniale zaplanowana przez Ducha Świętego ucieczka od rodzinnych utrapień, na którą rodzice – z braku argumentów – musieli się zgodzić (jednocześnie Pan Bóg obdarzył mnie jeszcze jednym TALENTEM, a mianowicie zamiłowaniem do chemii, którą pokochałam). Byłam jak ptak wypuszczony z klatki, lecz ileż może zdziałać ptak z połamanymi skrzydłami, nawet jeśli dzięki Bożej Opatrzności znalazł się na wolności… Byłam bowiem psychicznie uzależniona od chorego trybu życia naszpikowanego ograniczeniami, nakazami, obowiązkami, kontrolą, a weekendowe powroty z domu na stancję, wywoływały we mnie ogromną tęsknotę i lęk, natręctwa i alienację środowiskową, kochliwość i ciągłe poczucie odrzucenia. Niby na upragnionej wolności, a jakbym ciągle umierała. Trudno powiedzieć, czy to była psychiczna alienacja, schizofrenia czy autyzm. Wolność była w moim zasięgu, ale nie umiałam z niej korzystać, jakby stał przede mną mur, ściana. W szkole radziłam sobie dzięki wpojonym przez ojca dewizom: „musisz być najlepsza, miej swój honor, nikogo nie proś o pomoc, winy zawsze szukaj w sobie” – jako człowiek zaś, przypominałam obumarłą na zimę roślinę. Ciało było uwięzione w szczękach, lecz była we mnie, w moim sercu, jakaś siła – to musiał być Duch Święty, który tłumaczył mi, że obrałam jedyną słuszną w tej sytuacji drogę. Jedyną słuszną… Czułam, że jeżeli nie zrobię tego, co podpowiada mi serce – umrę.
W technikum chemicznym zwróciła na mnie uwagę katechetka i zaprosiła do szkolnej scholi. Tam poznałam skrzypka i pianistę (Paweł Skakowski), który uparł się, że muszę pójść do szkoły muzycznej, do szkoły, gdzie wówczas sam uczęszczał. Mur rozsądku od razu zareagował argumentami, że: nie mam pieniędzy na opłacenie prywatnej szkoły muzycznej, że jestem już za stara, że mnie nie przyjmą. Kolega muzyk przekonywał mnie, że on pożyczy mi solfeż, nauczy czytać nuty i przygotuje mnie do egzaminu wstępnego na wydział wokalny w państwowej szkole muzycznej (im. Tadeusza Szeligowskiego w Lublinie). Przygotowań ostatecznie było niewiele, a za to wiele przyjacielskich rozmów i psychicznego oswajania się ze światem muzyki.
Nadzieja
Po ukończeniu szkoły średniej, zdaniu matury i egzaminów wstępnych na 3 uczelnie wyższe, stanęłam u progu początków edukacji muzycznej. Należało jedynie zgromadzić stosowne dokumenty, w tym zaświadczenie lekarskie – czysta formalność. Wizyta u foniatry miała pozwolić zamknąć dossier z podaniem o przyjęcie do szkoły muzycznej, a okazała się zamknięciem wieka i gwoździem do trumny – po komputerowym badaniu gardła zapadł wyrok: niedomykalność krtani. Lekarz foniatra uznała, że wada jest zbyt duża i przekreśla moje szanse na zawodowe śpiewanie. Kolejna wizyta kontrolna, miesiąc później, potwierdziła pierwotną diagnozę. Miesiąc między tymi dwiema wizytami był moją drogą krzyżową: pełen łez, bólu, smutku, i znowu łez. Niemal osiągnęłam nieosiągalne, iskierka nadziei zapłonęła na chwilę, by następnie ulec stłumieniu, zgasnąć, umrzeć. Usłyszawszy wyrok w drugiej instancji, zamarłam w rozpaczy, lecz wówczas Pan Bóg natchnął doktor foniatrę, która stwierdziła: „-Ale widzę, że pani bardzo zależy. Mogę wystawić pani takie zaświadczenie, ale na pani własną odpowiedzialność”. Ostatecznie z rozpaczą i jednocześnie z jakąś cichą, nie nazwaną jeszcze nadzieją, teczkę zamknęłam, złożyłam, stawiłam się na egzaminie wstępnym, zdałam go i… zostałam przyjęta. To było jak nowe narodzenie, jak wkroczenie do świata, który wydawał się przecież nie dla mnie – był zarezerwowany dla lepszych, dla wybranych, dla kochanych, wspieranych, dla wyjątkowych i wrażliwych, ale nie dla mnie!!!
Nowe początki
Uczyłam się z ludźmi z ostatnich klas szkoły podstawowej i z licealistami, lecz nie było pośród nich żadnych studentów, jak ja. W dzień miałam zajęcia na uniwersytecie (filozofia przyrody, Katolicki Uniwersytet Lubelski), zaś popołudniami i wieczorami – w szkole muzycznej. Kiedy miałam dość studiów, wówczas psychicznie odpoczywałam na zajęciach w szkole muzycznej; kiedy bywały problemy z krtanią, swoją uwagę zajmowałam na uczelni. Po każdych dwóch tygodniach śpiewania następował miesiąc chorowania na zapalenie krtani. Nauka śpiewu wcale nie szła do przodu, były jednak przedmioty, które w cudowny sposób dały mi odwagę do mówienia czy do śmielszego poruszania moim ciałem: z dykcji i recytacji (prow. Jarosław Cisowski), a także rytmika (prow. Krystyna Jankowska).
Bóg prowadzi
W czasie studiów na KUL i nauki w szkole muzycznej II stopnia zaczęłam uczęszczać na spotkania Karmelitańskiej Wspólnoty Młodych Communio Crucis. Zostałam tam zaproszona na próby scholii, a po jakimś czasie powierzono mi jej prowadzenie. Brakowało bowiem kogoś kompetentnego, z wykształceniem muzycznym, kto mógłby poprowadzić scholę na wielkopostnych adoracjach krzyża. Podstawowych ruchów dyrygenckich musiałam nauczyć się bardzo szybko. Nauki pobierałam od jednego z braci Karmelitów (br. Marcin Janecki), który sam był naturszczykiem i samoukiem. Często trudno było mu wytłumaczyć, jak wykonać jakiś gest, żeby był czytelny w odbiorze. Przełamywałam wówczas w sobie ogromne opory, ale dzięki temu czyniłam też kolosalne postępy, przy czym wiele gestów dyrygenckich musiałam wymyślać zupełnie intuicyjnie, ponieważ nie miałam jeszcze żadnej wyuczonej techniki. Równolegle, jako chórzystka, uczęszczałam na próby Chóru Akademickiego Politechniki Lubelskiej, gdzie podpatrywałam technikę prawdziwej dyrygentki (prof. Elżbieta Krzemińska) oraz słuchałam jej sugestii wokalnych udzielanych chórzystom. Sama dyrygentka nie miała pojęcia, czym trudnię się u Karmelitów, więc zupełnie incognito podnosiłam wyżej teczkę z nutami, a lewą ręką próbowałam naśladować ruchy dyrygenta. W tym czasie, nocami, zaczęły się ze mną dziać bardzo dziwne rzeczy. Śniły mi się co noc wielkie utwory orkiestrowe, z przebogatą muzyką, i odczuwałam wtedy ogromną euforię, spełnienie, radość. Nad ranem zaś budziłam się z bolącymi ramionami. Pewnej nocy obudziło mnie machanie rękami w powietrzu w rytmie pewnej pięknej muzyki symfonicznej, którą słyszałam we śnie. Wtedy właśnie do mej świadomości dotarł ruch moich rąk i ta ogromna przyjemność i radość z tego, co miało miejsce we śnie. Powtórzyło się to przez kilka kolejnych nocy. Tę samą radość zaczęłam odczuwać na jawie, w czasie wykonywania utworów podczas adoracji krzyża, kiedy dyrygowałam scholą karmelitańską. Każde wyjście przed chór jeszcze przez długi czas wiązało się z ogromną tremą: „co do nich powiem? – przecież nie mam im nic do powiedzenia”, „jak zacznę utwór? – przecież zapomnę podstawową melodię.” Nieustannie towarzyszył mi brak pewności siebie, lęk, strach, niepewność. Pewnego razu prowadzący naszą wspólnotę Karmelita (o. Józef Kucharczyk) zaproponował mi kierownictwo duchowe – tak rozpoczęła się moja duchowa terapia. Potem padły propozycje: „Jadziu, czas przyjąć Szkaplerz Święty”, a następnie „czas na błogosławieństwo świętego Błażeja”. Tym sposobem, zakonnik ten zaczął prowadzić mnie za rękę, jak tata prowadzący małą dziewczynkę, i tak naprawdę zaczął mnie obdarowywać skarbami, jakimi Pan Bóg przez Karmel obdarza świeckich. Aż któregoś dnia usłyszałam „Jadziu, czas na kompozycje ze świętym Efremem”, a potem „już czas na studia muzyczne”. Otrzymywałam owoce tych wszystkich łask od Boga przez ręce tego Karmelity, błogosławiącego wszystkim nowym zajęciom, które dzięki jego rozeznaniu zaczęłam podejmować. Błogosławieństwo świętego Błażeja zaowocowało po kilku miesiącach pozytywnym wynikiem badania foniatrycznego – wynikało z niego, że niedomykalność krtani ustąpiła, a ze strunami wszystko było w jak najlepszym porządku. Tak oto teczka z dokumentami na studia muzyczne została uzupełniona o pozytywną opinię foniatry. I to są właśnie dzieła Bożej mocy – zarówno w zdrowiu fizycznym (uzdrowienie krtani), jak i w zdrowiu psychicznym (terapia duchowa, szereg decyzji rozeznanych w obecności Bożego wysłannika, który wierzył w talent otrzymany przeze mnie od Boga bardziej, niż ja sama).
Dla potwierdzenia słuszności decyzji o studiach muzycznych otrzymałam dodatkowy rok, który nastał po zakończeniu studiów filozoficznych i szkoły muzycznej. Był to rok studiów na edukacji muzycznej (Wydział Artystyczny, Uniwersytet Marii Skłodowskiej-Curie w Lublinie), podczas którego z coraz większym zamiłowaniem szlifowałam swoją technikę w scholii karmelitańskiej, a cierpliwość traciłam na wydziale artystycznym – że to dla mnie za mało, że ja sama CHCĘ więcej, że muszę szukać lepszej edukacji gdzie indziej.
Kolejne lekcje Bożej miłości
Po roku zdałam na Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina w Warszawie (Wydział Dyrygentury Chóralnej). Wśród warszawskiego środowiska artystycznego czułam się tak mała (znowu) i nieprzystająca do niego, ale i tu Pan Bóg zesłał mi Swoich ludzi, wbrew mojej małomiasteczkowej i zakompleksionej logice. Bez pracy i bez oszczędności, zostałam w Warszawie przyjęta na stancję do mieszkania babci pewnej znajomej studentki z Karmelitańskiej Wspólnoty Młodych. Po długich poszukiwaniach pracy, właściwie jakiejkolwiek, dostałam telefon z zaproszeniem na rozmowę – obudziłam się z różańcem w ręku, podczas odmawiania którego, modląc się o pracę, musiałam najwyraźniej zasnąć. Praca znalazła się w aptece, 20 metrów od UMFC, gdzie studiowałam. Tu dość mocno przeżywałam wewnętrzne upokorzenie, gdyż pracowałam jako pomoc apteczna, a do moich obowiązków należało m.in. sprzątanie. Wypalałam więc mój brak pokory i chore ambicje, myjąc podłogę w aptece, gdzie zaopatrywali się czasem moi koledzy i profesorowie z uczelni. Tak, często wstydziłam się, że jestem sprzątaczką, żeby móc studiować na tej renomowanej uczelni artystycznej. Ale i tu Pan Bóg dotknął mnie palcem. Pewnego dnia, pewna bardzo wymagająca pani profesor (prof. Maria Wacholc) zaproponowała mi po zajęciach współpracę z Warszawskim Chórem Żeńskim Harfa, którego dyrygent dostał udaru. Rozpoczęłam pracę w charakterze dyrygenta. Kiedy zachorowałam na zapalenie płuc i po ludzku moje dalsze studiowanie stało pod wielkim znakiem zapytania, ta sama pani profesor przesyłała mi materiały do nauki; potem wspierała mnie schola akademicka w kościele św. Anny i całe grono ludzi śpiewających w tych zespołach, którzy byli mi życzliwi, którzy przede wszystkim chcieli ze mną pracować i niejednokrotnie walczyli o mnie, kiedy ja sama się już poddawałam. To są wielkie dzieła Bożej mocy.
Dziś
Dziś jestem po studiach, które ukończyłam z wyróżnieniem dziekana, ale co najważniejsze, nadal żywię w sobie pasję do śpiewu i dyrygowania. Mam męża Piotra i trzech synów: Grzegorza, Wojciech i Józefa. Jako człowiek, czuję się spełniona. Mam to, z czego chleba nadal nie jem, ale właśnie dzięki temu, że żyję tym nieracjonalnym marzeniem, tym TALENTEM, mam coś, co otrzymałam tylko od Boga, co jest moją życiową przygodą i nieracjonalnym marzeniem, co zdarza się, że przynosi innym niezwykle racjonalną i prawdziwą radość i satysfakcję. Nadal nie umiem walczyć o swoje, dlatego Pan Bóg stawia na mojej drodze ludzi, którzy dostrzegając moje słabości, chętnie służą mi pomocą. Zmieniło się przede wszystkim jedno – nauczyłam się o pomoc prosić, chodź do tego również Pan Bóg opatrznościowo postawił przy mnie osoby, które mogą i chcą mi pomagać. Z TALENTEM jest chyba tak, że ponieważ objawia się on w relacjach z innymi, nie można z nim pozostać samemu.
Autorka: Jadwiga Sieroń, Dyrygentka Warszawskiego Chóru Żeńskiego „Harfa”, prowadzi także zajęcia z emisji głosu, m.in. w Fundacji „W Sercu Matki”